Czytasz opis jednego dnia z wyprawy Chiny, Laos, Tajlandia
Dzień 7 – Dali jest jak Zakopane
Do Dali wjechaliśmy około 3:30 po czym autobus, jak gdyby nigdy nic, zaparkował, ze trzy osoby wyszły w ciemną noc i kierowca poszedł spać. Prawie wszyscy zostali w środku i spali w najlepsze.
Monika całą noc nie spała, bo przeszkadzał jej smród, miała wstręt do pościeli i irytowali ją ludzie charczący, plujący na podłogę, wymiotujący, chrapiący oraz ci z najbardziej śmierdzącymi skarpetkami. Generalnie nie mogła znieść żadnego ze współpasażerów. Obudziła mnie i wyszliśmy z autobusu, pełnego śpiących chińczyków, i 2 godziny posiedzieliśmy na krawężniku.
Gdy już porządnie zmarzliśmy, to dzięki pomocy Marysi, która nie była najszczęśliwsza, że w urodziny budzimy ją przed świtem, weszliśmy do środka. Potrzebowaliśmy jej pomocy, bo kierowca sen miał tak mocny, że za żadne skarby nie dało się go przez szybę dobudzić i nie mieliśmy jak wejść.
Około 6:00 zrobiło się gwarno wiec półprzytomni udaliśmy się na poszukiwania „Ba Lu” (chin. autobus dziewięć) jadącego do Dali „właściwego”. Obecne „Dali” było tylko dużym miastem odległym od naszego punktu docelowego o kilkanaście kilometrów, które można pokonać komunikacją miejską.
Autobus znaleźliśmy i rozpoczęliśmy przejażdżkę ulicami miasta. Autobus trochę kluczył następnie wyjechał na przedmieścia i po paru chwilach wjechaliśmy do olejnej miejscowości. Gdy tylko wjechaliśmy kierowca Chińczyk zatrzymał autobus, podszedł do nas i zaczął coś mówić wspierając się gestykulacją. Na taki pokaz, nic nie rozumiejąc, spokojnie wyszliśmy z autobusu wywołując salwę śmiechu wśród tubylców.
Trochę zgłupieliśmy, bo kierowca zrobił strasznie zawiedzioną minę. Na szczęście w autobusie znalazł się jeden młody człowiek mówiący po angielsku i wytłumaczył zaspanym turystom, że w obrębie „Dali pierwszego” podróże są za darmo a właśnie wjechaliśmy do innego miasta, „Dali właściwego”, więc czas zapłacić za bilet :) Posłusznie wpakowaliśmy się do środka, wrzuciliśmy po monecie do kasownika obok kierowcy i autobus powoli ruszył dalej.
Do Old Dali Inn (NO. 5) przy Boai Road dotarliśmy gdy już zrobiło się widno. Trasę od przystanku do samego hostelu pokonaliśmy z dwoma współpasażerami prowadzącymi tutejszą restaurację.
Hostel okazał się bardzo przyjemny, pełen zieleni i z mnóstwem najróżniejszych zakamarków, antresol oraz werand. W pokojach jest cała chmara komarów ale na szczęście na tyle ciapowatych i powolnych, że dają się łapać jedną ręką.
Zdrzemnęliśmy się po podróży i w hotelowej restauracji zamówiliśmy obiad. Nie obyło się przy tym bez niespodzianek. Krysia zamówiła tajemniczo nazywającą się „płonącą zupę”, która okazała się naprawdę płonąć, Marcin zamówił miskę ryżu a dostał spore jego wiaderko a ja zamówiłem ryż z warzywami, których to warzyw było w mojej potrawie raptem dwa rodzaje. Tak to już jest gdy się nie zna chińskiego i polega jedynie nazwach napisanych w menu łamaną angielszczyzną.
W centrum Dali jest kilka krzyżujących się ulic, podobnych do zakopiańskich Krupówek, na których lokalne kobiety nagabują próbując sprzedać backpackerom ganję, srebrną biżuterię oraz wyroby ubranio-podobne.
Daliśmy się naciągnąć jednej Chince na oglądanie biżuterii („no like it, no buy”), dzięki czemu spędziliśmy pół godziny na stryszku jakiegoś domu grzebiąc w srebrnych świecidełkach. Jak można się było domyślać, żadna z dziewczyn z pustymi rękoma nie wyszła :)
Po południu wstąpiliśmy do lokalnego biura podróży i zamówiliśmy sobie dwie wycieczki – podwiezienie pod kolejkę linową w góry oraz objazdówkę po okolicznych wioskach „etnicznych”. Chcieliśmy zobaczyć Chiny trochę oddalone od utartych szlaków.
Wieczorem, korzystając z okazji, że znajdujemy się w prowincji Yunnan, próbowaliśmy dokupić więcej herbaty ale, ku naszemu niepocieszeniu, ceny w Kunmingu były dużo lepsze.