Wstaliśmy wcześnie rano na autobus, który miał nas zawieźć do Zahoe przy Xilamuren. Przed wyjściem zajrzeliśmy jeszcze na stołówkę, bo w cenie noclegu mieliśmy śniadanie. Okazało się, że nasze rozumienie śniadania hotelowego jest mocno odmienne od tego w Mongolii Wewnętrznej.
Zaserwowano, w formie szwedzkiego stołu, faszerowane bułki-niespodzianki, aż trzy rodzaje zup typu rosół, jajka i warzywa z ryżem po chińsku. Pani kelnerka była bardzo ubawiona mogąc nas oświecić, że kawy nie ma w ofercie restauracji hotelowej. O tym, że nie było herbaty ani soków owocowych zorientowaliśmy się już sami. Całokształt śniadania nie przeszkadzał miejscowym z miasta, którzy w sporych grupkach przychodzili posilić się na hotelowej stołówce po uprzednim wykupieniu specjalnych kuponów.
Chińskie podróbki, Hohhot
Jak na złość w żadnym sklepie po drodze nie było nawet kawy w puszkach.
Wszechobecne skanery bagaży przed wejściami na dworce są esencją Chin. Może nie skanery jako takie a sposób w jaki się to skanowanie odbywa. Otóż dwie lub czasem trzy osoby pilnują, żeby przypadkiem nawet najmniejsza paczuszka nie przeniknęła przez system bez skanowania. Robią to tylko po to, żeby osoba obsługująca skaner mogła stojąc plecami do ekranu i rozmawiając przez telefon komórkowy, okazać nam maluczkim, jak nieważni jesteśmy wobec potęgi ludowej władzy. Cóż, jak się komuś nie podoba, może siedzieć u siebie…
Skaner bagaży na dworcu w Hohhot...
..nie jest tak pilnie strzeżony
Na dworcu chodząc od okienka do okienka dowiedzieliśmy się, że przez bramki do autobusu nas nie przepuszczą, bo pół godziny do odjazdu to jeszcze jest za wcześnie. Natomiast 20 minut później zajęliśmy ostatnie dwa miejsca w autobusie ewidentnie przegapiając moment pomiędzy „za wcześnie” a „już czas najwyższy”.
Ciekawe uczucie zagubienia spotyka człowieka wtedy, gdy nawet pan zachęcający nas do wycieczki pokazując jakieś zdjęcia na opisanej po chińsku wizytówce, potrafi po angielsku powiedzieć tylko „Hello”. Ba! Ten pan nawet nie rozumie, że my nie rozumiemy! Dalej nam uparcie powtarza swoje w języku, który, nota bene, brzmi trochę inaczej niż ten ze stolicy.
Zagubienie dotyka szczególnie dlatego, że plan wyjazdu pokazuje, iż jesteśmy jeszcze w miejscu w miarę cywilizowanym. I pokazuje również, że to jest właśnie ten moment, w którym znajduje się granica przed nieznanym.
Jedziemy jeszcze dalej i mamy trochę obaw gdzie będziemy dziś spać, skoro tak prostej rzeczy jak kawa nie udało się zorganizować na śniadanie… Jakim sposobem Marco Polo, który w swoją podróż wybrał się setki lat przed nami, dogadywał się tutaj? Skąd wiedział gdzie warto jechać, jak się tam dostać i co tam warto kupić?
Brak możliwości porozumienia się jest dodatkowo frustrujący, ponieważ wszyscy zaczepieni wokół mają dla nas akurat tyle czasu aby pochylić się nad naszymi potrzebami, pokręcić głową i odpowiedzieć coś po chińsku. I pewnie mówią coś w stylu: „trzeba się było języka uczyć”…
Z Chińskiej mowy wynika dla nas mniej więcej tyle samo, co z chińskiego pisma. Trzy zapytane osoby pokazują trzy różne kierunki często nie wiedząc nawet czego szukamy. Jeden pan na dworcu, po wręczeniu mu naszego biletu z okazaniem międzynarodowego gestu okazanej bezradności, głośno przeczytał jego treść i palcem pokazał przeciwny kierunek niż ten, w którym znajdował się autobus… :)
Ale nie chodzi o to, żeby było prosto, szybko i zawsze przyjemnie. Na takie wakacje jeździć będziemy na emeryturze.
To są właśnie te chwile, dla których warto chociaż raz w życiu zdecydować się na backpacking. Człowiek poznaje siebie, doznaje niecodziennych wrażeń i chociaż częściowo ma szansę odczuć jakie jest jego miejsce we wszechświecie. W tych momentach nie myśli się ani o przeszłości, ani o przyszłości a jedynie o tym, co dzieje się tu i teraz a wszystkie problemy świata zostają ograniczone do odpowiedzi na pytania co będziemy jeść i gdzie będziemy dziś spać.
Nie spotkaliśmy ani jednego turysty od wyjazdu z Pekinu dwa dni temu. Sami Chińczycy, chociaż po twarzach widać, że większość jest z innej grupy etnicznej niż ci z centrum. Z grupy mniej śmiecącej.
Autobus ruszył 10 minut przed czasem.
Jeśli kogoś ciekawiło, jak się pisze SMS-y, mając tysiące znaków alfabetu do wyboru, to robi się to najczęściej paznokciem po ekranie dotykowym.
Będzie z tego elektrownia wiatrowa
Po paru godzinach jazdy bileter odezwał się do nas ewidentnie sugerując, że to już nasz przystanek. Wstecz nie było nic prócz drogi, parę kilometrów w przód widać było Xilamuren a droga w bok prowadziła do Zahoe, osiedla jurt widocznego jakiś kilometr dalej.
Wewnętrzna Mongolia, Chiny
Zahoe
Na przystanku autobusowym już czekał na nas sympatyczny Chińczyk na motocyklu, po którego najprawdopodobniej zadzwonił bileter z naszego autobusu po tym jak dowiedział się gdzie jedziemy.
Ów pan zaproponował abyśmy wszyscy z plecakami wsiedli na jego motocykl ale, że nie bardzo sobie to wyobrażaliśmy to po wymianie paru uśmiechów grzecznie i bez słowa poszliśmy za nim. Niestety nasz pan nie znał ani słowa po angielsku więc dogadywanie się na migi pozostawiliśmy sobie na moment, gdy już będziemy na miejscu.
Mongolia Wewnętrzna, Chiny
Na miejscu, za 80Y od osoby dostaliśmy własną jurtę na nocleg. Chwilę później nasz gospodarz zorganizował nam też konną przejażdżkę za 100Y od łebka. Przystaliśmy i na to. Może przepłacaliśmy ale z braku jakiejkolwiek karty przetargowej postanowiliśmy brać ich ceny. Ponadto nocleg w Mongolii miał być jednym z głównych punktów podróży i nie chcieliśmy nic zepsuć.
Nasza jurta
Tak wygląda nasza jurta wewnątrz
Dogadywanie się na migi z naszym gospodarzem jest dosyć zabawne. Ogólnie jest bardzo inteligentnym facetem i w mig łapie o co nam chodzi ale jeśli chodzi o przekazanie nam swojej myśli wtedy mówi dużo i powoli po swojemu, rysuje rebusy w moim notatniku i jakoś idzie.
Mongolia Wewnętrzna, Chiny
Mongolia Wewnętrzna, Chiny
Po przejażdżce konnej z kolejnym panem, który słowa po angielsku nie mówił wróciliśmy pod naszą jurtę gdzie od żony gospodarza dostaliśmy wrzątek i przyrządziliśmy sobie zupki na obiad. Umówiliśmy się też, znów na migi, że kolację chcielibyśmy zjeść wieczorem i poleniuchowaliśmy w jurcie przeczekując upał. Na podwieczorek zjedliśmy ciastka popijając kawę 3w1, które przywieźliśmy ze sobą i poszliśmy na rozpoznanie okolicy.
Zahoe, Chiny
Jurty w Zahoe
Zahoe to osiedle jurt tuż przed Xilamuren. Wbrew temu, co można by sądzić, nie mieszkają tu potomkowie Mongołów a Chińczycy. Przyjeżdżają do nich pełne autobusy chińskich turystów aby pojeździć konno.
Autobusy pełne turystów spragnionych konnych przejażdżek
W naszej części, tej bliższej drogi, nie ma infrastruktury więc całe zakupy należy umawiać z gospodarzem. Na drugim końcu osiedla stała jurta tancbuda i coś na kształt jurty sklepu lecz nie doszliśmy aż tak daleko.
Betonowa jurta
Jurta-świetlica
Ubikacja jest bardzo podstawowa. Ulokowana jest poza murem odgradzającym osiedle i jest zwykłą dziurą w ziemi otoczoną trzema ścianami. Bieżącej wody brak. Drzwi nie ma ale za to mieliśmy piękny widok z ubikacji na sąsiednie osiedle.
Ubikacja
Widok z ubikacji
Wieczorem gospodarz przyniósł menu lecz okazało się opisane jedynie po chińsku a zdjęcia w nim były tak niewyraźne, że ciężko było nawet stwierdzić czy potrawa jest zupą czy daniem. W końcu wyciągnęliśmy przewodnik Lonleya i z listy potraw w nim wymienionych gospodarz pokazał palcem co jest na stanie. Zamówiliśmy coś na kształt ratatouille i jiaozi. Ratatouille smakowało nieźle chociaż było pewnie ze słoika ale jiaozi polecam wszystkim i w każdej sytuacji. Jiaozi to rodzaj pierogów nadziewanych najczęściej mięsem z kapustą pekińską i naprawdę smakują wybornie.
Menu
Umyliśmy się przy studni i poszliśmy spać. W nocy było bardzo zimno nawet pomimo tego, że spaliśmy w dresach w śpiworach okrytych wszystkimi kocami, w które wyposażona była nasza jurta.