Dzień 9 – Xishuangbanna
Z samego rana wyjechaliśmy na lotnisko. Swoją drogą, znów skorzystaliśmy z usług tego samego małego biura podróży, które nas woziło poprzedniego dnia. Jednak podróżowanie w piątkę jest genialne gdy chodzi o koszty transportu.
Samolot, z godzinnym opóźnieniem, dowiózł nas do Jinghongu i nareszcie trochę cieplej. Niewiele ale zawsze cieplej niż w prowincji Junnan. Zdążyliśmy już trochę przemarznąć a przecież nie po to wyjechaliśmy na backpacking do Azji, żeby było nam zimno:)
Z lotniska w Xishuangbanna, taksówkami, pojechaliśmy na dworzec autobusowy, aby kupić bilety do Ganlanby, która była następną pozycją na naszej trasie. Według planu robionego w Polsce wszystko zdawało się prostsze lecz po dotarciu do Ganlanby okazało się, że… nie ma tam dla nas noclegu…
Z poszukiwaniem noclegu w Ganlangba wiąże się dziwna historia. Otóż wszędzie gdzie nie weszliśmy odmawiano nam łóżek. Nie wiedzieć czemu ale nawet w totalnie opustoszałym hotelu, gdzie nie mieliśmy żadnych wątpliwości, iż nie ma kompletu, noclegu nam odmówiono. Na taki obrót spraw postanowiliśmy zrzucić plecaki pod palmą i wysłać dwie osoby na poszukiwania w dalsze zakątki miasta.
Padło na Marysię i Monikę… Dwie dziewczyny z zerową znajomością języka chińskiego poszły same szukać noclegu…
Wyczekaliśmy się strasznie długo i powoli zaczynaliśmy panikować gdy, w końcu, wróciły. Okazało się, że po nieskutecznych próbach znalezienia noclegu wsiadły z jakimś gościem do taksówki i pojechały za miasto do hotelu, który podobno miał nas przyjąć. Mieliśmy wszyscy mnóstwo szczęścia, że po przedłużającej się jeździe, gdy okolice stawały się coraz bardziej opustoszałe, dziewczyny zrobiły facetowi raban a on odwiózł je z powrotem…
Niewiele się zastanawiając zjedliśmy w pierwszej lepszej knajpce ryż i podjęliśmy odważną decyzję, żeby ruszać dalej, w kierunku granicy z Laosem.
Co brzmi nieskomplikowanie gdy czyta się to w wygodnym fotelu staje się jednak złożone gdy jest się na miejscu takim jak Chiny. Problem w tym, że nie jest łatwo, dysponując niewielkimi rozmówkami angielsko-chińskimi, dogadać się, że chcemy jechać do Mengli kiedy całkiem niedaleko jest Menglun… i na dodatek chcemy tam dotrzeć tanio. Uratowała nas życzliwość Miejscowych.
Na dworcu w Ganlanbie kasjerki jak, po długich tłumaczeniach, zrozumiały cel naszej podróży zaczęły kręcić przecząco głowami. Z ich dworca tam nie jeżdżą. Mimo to, chyba w reakcji na nasze zagubione miny, jedna z nich zawołała pierwszą lepszą przechodzącą panią, i poprosiła ją żeby nam pomogła dostać się do tej nieszczęsnej Mengli. Owa pani niechętnie ale jednak podjęła się tego zadania. Całe szczęście, bo żeby ruszyć dalej mieliśmy sobie złapać jeden z nieoznakowanych, zapakowanych po dach minibusów prosto z głównej ulicy miasta.
Po kilku nieudanych podejściach siedzieliśmy razem z panią opiekunką w autobusie, nie wiadomo dokąd i nie wiadomo za ile :] A za dwie godziny zachód słońca i będzie noc… Dla nas najważniejsze było, że przemieszczamy się w dobrym kierunku i że nasza pani siedzi z nami. W miarę upływu czasu trochę się rozruszała i nawet zaczęła częstować Krysię mandarynkami. Jest to dosyć charakterystyczny objaw u Chińczyków, którzy w ten przyjemny sposób, potrafią okazać swoją serdeczność pomimo, że bariera komunikacji werbalnej jest nie do przełamania.
Temperatura na zewnątrz wynosiła coś koło 25 stopni, choć to było zupełnie inne 25 niż w Polsce. Dużo znośniejsze. Za oknami pną się góry i rośnie las przerośniętych roślin doniczkowych a ziemia i rzeka mają kolor rdzy. Trzęsie, prędkościomierz nie działa ale ciągle jedziemy do przodu.
W Meglunie okazało się, że lokalni zorganizowali nas lepiej niż przypuszczaliśmy. Czekali na nas na przystanku i po krótkiej chwili znowu siedzieliśmy w autobusie, znowu plecaki zostały poutykane gdziekolwiek a granica z Laosem zbliżała się coraz bardziej.
Przy okazji dowiedziałem się, że jak w autobusie nie ma zakazu palenia, to oznacza, że można tam palić, co, z pewną nieśmiałością wykorzystałem :)
Dotarliśmy do Mengli już po zmroku ale dość szybko znaleźliśmy sympatyczny hotelik, w którym dzięki uległości recepcjonistki zamiast 60Y od osoby, wzięliśmy jedną trójkę za 100Y na pięć osób. Pani recepcjonistka była mocno niepocieszona z takiego obrotu spraw ale nie daliśmy jej czasu na rozmyślenie się, od razu zrzuciliśmy plecaki i poszliśmy spać.
Przed snem, ponieważ pogoda była bezchmurna i było ciepło, zrobiliśmy sobie kolejne ręczne pranie. Nie był to mądry pomysł, bo z powodu tego nocnego prania następnego dnia miałem siatkę mokrych rzeczy, które później musiałem porozkładać na tobołach z tyłu autobusu. Resztę rzeczy, po jednej, suszyliśmy przy oknie w pędzie powietrza :]
Dopiero dużo później, w Laosie, zaobserwowałem regularność pochmurnych poranków i to, że słońce wychodzi dopiero koło południa aby uraczyć Azję ciepłą i bezchmurną nocą.