Relacje z wyprawy 'Chiny, Laos, Tajlandia'

lis 5 2006

Dzień 1 – Hongkong

Pierwsza podróż. Pierwsze doświadczenia. Wszystko nowe i dziwne… Pojechaliśmy z trójką znajomych, którzy wcześniej byli w Azji. Ich zaproszenie na wspólny wyjazd do Chin odmieniło nasze życie, bo bez takiej zachęty sami nigdy byśmy się na backpacking nie odważyli.

Niedługo przed lądowaniem w Hongkongu podano nam śniadanie, na które, jakżeby inaczej, wybraliśmy wersję orientalną. Samolotowe śniadanie pod kryptonimem congee, czyli ryżowa papka z wielką krewetką na wierzchu i trawką cytrynową, przyprawiła o mdłości wszystkich oprócz Marysi.

Widok z okna samolotu

Naszym żołądkom nie pomogło też to, że od opuszczenia Warszawy, mieliśmy za sobą 15 godzin lotu. Po śniadaniu rozdali nam dziwne formularze przyjazdowe, które posłusznie wypełniliśmy.

Jeszcze na lotnisku wymieniliśmy trochę pieniędzy na walutę lokalną żebyśmy mogli się jakoś dostać do miasta. Z lotniska, za około 30 HK$, pojechaliśmy piętrowym autobusem numer 13 na Tsim Sha Tsui, na kontynentalną część Hongkongu.

Marcin, wspomagając się przewodnikiem przyprowadził nas do Mirador Mansion przy Nathan Road 64. Mirador Mansion jest ogromnym, dziwnie pachnącym blokiem z dziedzińcem w środku, w którym na dole są stragany z różnościami, a na górnych piętrach jest mnóstwo pensjonatów.

Mirador Mansion, Hongkong

Mirador Mansion, Hongkong

 

Windą pojechaliśmy na 12 piętro gdzie znajduje się Cosmic Guest House. Po sprawdzeniu co mają do zaoferowania, zostaliśmy w jednym z pięcioosobowych pokoi. Była to maleńka klitka o łącznej powierzchni materacy większej niż powierzchni podłogi, bynajmniej nie z powodu ogromnych łóżek. Trochę w nim zalatuje i ma śmieszny ubikacjo-prysznic, w którym, po piątej osobie, na podłodze stało z 10 cm wody, ale 80 HK$ od osoby nie jest kiepską ceną, jak na Hongkong.

Pokój w Cosmic Guesthouse, Hongkong

Pokój w Cosmic Guesthouse, Hongkong

Na obiad oddzieliliśmy się od Dzieciaków, które wybrały się obok, do Chungking Mansions, mieszczącego parę hinduskich knajpek. Na hinduskie jedzenie nasze żołądki ani nosy jeszcze nie były gotowe (mnie ciągle męczyło congee…) a w Chungking śmierdziało jeszcze gorzej niż w Mirador.

Po zaspokojeniu głodu, promem Star Ferry, popłynęliśmy na wyspę Hongkong i zrobiliśmy sobie długi spacer do tramwaju Peek Tram, zaliczając po drodze najdłuższe ruchome schody na świecie.

Zatoka, Hongkong

Ów Peek Tram to coś, co bardziej przypomina kolejkę na Gubałówkę niż tramwaj i bardzo podobną pełni rolę. Tłumy ludzi wjeżdżają na wzgórze ponad Hongkongiem podziwiać panoramę miasta. Ze wzgórza autobusem pojechaliśmy na metro Central i metrem wróciliśmy na Kowloon.

Widok z Victoria Peak, Hongkong

Widok z Victoria Peak, Hongkong

 

Nasza pierwsza noc w Azji. Szczęśliwi, zmęczeni, wykąpani i wreszcie w łóżkach zasnęliśmy szybko. Nie na długo, bo grupa gości naszego hostelu, postanowiła urozmaicić nam noc, trzaskając drzwiami i krzycząc na siebie. Trwało to z godzinę i wreszcie mogliśmy ponownie zasnąć.


lis 6 2006

Dzień 2 – Z Hongkongu do Makau

Na śniadanie poszliśmy do restauracyjki, którą znaleźliśmy poprzedniego dnia. Sympatyczne miejsce na Nathan Road po lewej stronie od McDonalds, gdzie dolewają herbaty za darmo a drzwi otwiera się nie klamką a przyciskiem na ścianie. Dziewczyny zamówiły tajemniczo brzmiący japaneese udon – grube spaghetti, które wygląda jak dżdżownice, lub macki jakiegoś morskiego stworzenia.

Japoński udon w Hongkongu

Japaneese udon

Przetestowaliśmy też komplet przypraw stojący na stole, w tym czerwony, strasznie kwaśny płyn i pomarańczową super pikantną pastę.

Z pełnymi brzuchami mogliśmy ruszać dalej, do Makau. Popłynęliśmy katamaranem FirstFerry, za 132HK$ od łebka, i już po godzinie wypełnialiśmy formularze przyjazdowe na granicy.

Za 2,5 HK$ (płaciliśmy walutą Hongkongu) autobusem numer 3 dojechaliśmy do centrum, gdzie przy Rua da Felicidade znaleźliśmy hotel Vila Universal. Pięcioosobowy pokój, po szybkim targu, kosztował nas 420 M$. Zameldowaliśmy się i wyszliśmy na rozpoznanie okolicy.

Santa Casa da Misericordia, Makau

Santa Casa da Misericordia, Makau

Potrzebowaliśmy kupić bilety na autobus z Makau do Kantonu. Kupowanie biletów zazwyczaj nie jest szczegółem na tyle istotnym aby się nad nim rozpisywać, tym razem jednak sprawa okazała się nie tak prosta.

Pan siedzący za okienkiem, po paru chwilach rozmowy na migi, uciekł. Zwyczajnie poszedł i już nie wrócił. Za parę minut zjawiła się pani, która na nasz angielski, wspierany mapami odpowiadała po chińsku, na migi i pisząc na kartce. Koniec końców dostaliśmy bilety, które, przynajmniej teoretycznie, były na dzień następny, dla pięciu osób do Kantonu. Nie było żadnej gwarancji, że bileterka nas zrozumiała tak samo jak nic nie gwarantowało nam, że my rozumiemy ją.

Vila Universal w Makau

Vila Universal w Makau

Rua da Felicidade, na której stoi nasz hotel, to jedna z bocznych uliczek, przy której jest mnóstwo sklepów z suszonym mięsem, sklepów z ciastkami i sklepów sprzedających różne morskie stwory i ryby.

Zdjęcie suszonych ryb w Makau

Suszone ryby

Wracając ze spaceru po uliczkach Makau, dziewczyny obkupiły się w ciastka, robione wprost na ulicy. Znaleźliśmy też sklep z porto, bo jeszcze w domu, gdy dowiedzieliśmy się, że Makau było portugalską kolonią, postanowiliśmy je spróbować. Zaczęliśmy od jednej butelki, później dokupiliśmy drugą, a gdy już skończyła nam się lokalna waluta, całą resztę wydaliśmy na piwo. To był upojny i długi wieczór…

Suszone mięso z Makau

Suszone mięso


lis 7 2006

Dzień 3 – Z Makau do Guangzhou

Po krótkim śnie wstać było ciężko więc oglądać ruiny katedry św. Pawła udaliśmy się w średnich nastrojach. Tuż obok katedry jest wzgórze Fortaleza do Monte, z którego można zobaczyć na panoramę miasta, i na którego zboczu, w cieniu drzew, można lokalni panowie wyprowadzają na spacer swoje ptaszki:)

Katedra św. Pawła w Makau

Ruiny katedra św. Pawła w Makau

Obiad zjedliśmy w jakiejś przypadkowej knajpce, potem Dzieciaki trochę pointernetowały i pożegnaliśmy Makau. Zgodnie ze wskazówkami, które poprzedniego dnia przekazywała nam cierpliwie i mozolnie pani od biletów, małym busem dojechaliśmy do granicy z Chinami.

Panowie wyprowadzają swoje ptaszki na spacer, Makau

Panowie wyprowadzają swoje ptaszki na spacer, Makau

Dopiero, gdy po kolei wydarzały się wszystkie rzeczy, które bileterka nam mówiła i rysowała uwierzyłem, że doskonale zrozumiała gdzie chcemy się dostać :)

Odróżnianie fałszywych leków od prawdziwych, Makau

Jak odróżnić fałszywe leki od prawdziwych

Po stronie chińskiej, po wypełnieniu kolejnych formularzy, miła pani z informacji zaprowadziła nas na stację autobusową i usadziła w poczekalni. Znów nie wiedzieliśmy czy dobrze robimy ale po przygodzie z dnia poprzedniego, wzrosła nasza wiara w to, że tubylcy idealnie wiedzą czego nam potrzeba. Po mniej więcej pół godzinie dziewczyna wróciła i wpakowała nas do autobusu. Nie dość, że jechał do Kantonu, to jeszcze odjeżdżał wcześniej niż ten, na który posiadaliśmy bilety :)

Chińskie lampiony w Makau

Makau

W Kantonie wysadzili nas pod jakimś hotelem. Spod niego przemaszerowaliśmy w pełnym rynsztunku z 5 km pod dworzec kolejowy, co delikatnie podniosło poziom stresu w grupie:) Od razu weszliśmy do środka kupić bilety.

Pani bileterka, pomimo tego, że tylko nad jej okienkiem widniał znajomo wyglądający napis „Booking”, po angielsku nie mówiła i wskazała okienko obok. Tam, już bez kolejki, za to z przerwami na momenty, gdy Chińczycy bezpardonowo wciskali się między nas a bileterkę kupując swoje bilety w tak zwanym międzyczasie, dostaliśmy bilety na hard sleeper w pociągu K365 relacji Guangzhou-Kunming.

Z dworca pomaszerowaliśmy prosto do Youth Hotel, który na szczęście był bardzo blisko. Wzięliśmy dwie dwójki i jedynkę dla Marysi. Nasz pokój zalatuje stęchlizną i nie ma w nim toalety ani prysznica ale jest tanio.

Dworzec kolejowy, Kanton, Chiny

Dworzec kolejowy w Kantonie

Wieczorem wyszliśmy szukać czegoś do zjedzenia. Bilet na metro kosztuje 2 Y więc kawałek podjechaliśmy metrem i dotarliśmy w rejony, w których było wyjątkowo mało turystów. Idąc ulicą zatrzymaliśmy się przy knajpce sprzedającej mięso z rożna. Jak zaczęliśmy się wpatrywać w ofertę, która wcale nie przypominała drobiu dwie Chinki stojące obok z wielką radością pozbawiły nas wątpliwości – na rożnach piekły się psy. W sumie to Kanton, nie powinno nas to dziwić…

Za psy z rożna podziękowaliśmy ale, że byliśmy już głodni weszliśmy do pierwszej napotkanej restauracyjki, gdzie okazało się, że nikt z obsługi nie mówi po angielsku. Wspomagając się rozmówkami angielsko-chińskimi i menu schowanym do kieszeni w Makau, zamówiliśmy naszą kolację, na którą składał się ryż, makaron i dziwne, rozgotowane brokuły. Kelnerki miały mnóstwo uciechy, gdy przyniosły nam, dla sprawdzenia czy się dogadaliśmy, surowe warzywa i pokazały gestami, że mają zamiar je ugotować.

Metrem wróciliśmy do hotelu gdzie grą w kości przy piwku, zajadając śliczny Dragon Fruit (Hylocereus undatus zwany też pitaja, pitaya lub pitahaya) i oglądając kreskówki dubbingowane przez Marcina zakończyliśmy wieczór. Koło 0.30 postanowiliśmy zrobić małe, testowe pranie.


lis 8 2006

Dzień 4 – W pociągu K365 Guangzhou-Kunming

Gdy jest się w pięć osób, pokoje bez prysznica są bardzo praktyczne. Oznacza to, że jesteśmy zmuszeni użyć wspólnego prysznica na korytarzu. Bardzo skraca to czas od pobudki do pełnej gotowości, ponieważ nie trzeba czekać aż kolejno wszyscy się umyją. Co prawda spodziewałem się w tych prysznicach tłumów ale około 7:30 rano kręcił się tam tylko jeden facet.

Zdjęcie ulicy, Kanton, Chiny

Kanton

Nasz hotel nie serwuje śniadań w cenie ale można sobie dokupić śniadanie, które w formie bufetu serwuje hotelowa kuchnia. Jednak po szybkim komisyjnym obejrzeniu zawartości „szwedzkiego stołu” podjęliśmy decyzję, że na wysepkę Shamian Dao lecimy na głodniaka. Liczyliśmy, że po drodze da się zjeść coś normalnego.

Shamian Dao, Guangzhou, Chiny

Shamian Dao, Guangzhou

Sieć metra w Kantonie jest bardzo dobrze rozbudowana więc na wyspę dotarliśmy stosunkowo szybko. Po przejściu całej, pooglądaniu tubylców ćwiczących w parku taniec i tai chi zatrzymaliśmy się na kawę w jednej z kawiarenek a następnie podążyliśmy do taoistycznej świątyni Guangxiao Si.

Chińczycy ćwiczący w parku, Guangzhou, Chiny

Chińczycy ćwiczący w parku Shamian Dao

Guangxiao Si to bardzo spokojne, wyciszone miejsce w centrum wielkiego miasta. W środku pusto, jedynie na samym końcu jeden facet w ciszy ćwiczący taijiquan.

Robiło się późno, a pokój musieliśmy opuścić do południa, więc szybko poszliśmy, mijając ulice pełne małych sklepików sprzedających elektronikę, do Kwietnej Pagody Hua Ta. Przy kasie okazało się, ze Maria nie ma portfela…. 250Y dostało żółciutkich nóżek. Za bardzo się spieszyliśmy i kupując po drodze wodę portfel gdzieś się zawieruszył.

Ponieważ resztę czasu przeznaczonego na Kanton zużyliśmy na szukanie portfela więc prawie truchtem dotarliśmy na stację metra i 12:05 wymeldowaliśmy się z hotelu.

Bambusowy wiersz, Kanton, Chiny

Bambusowy wiersz w Guangxiao Si

Już z plecakami wstąpiliśmy do McDonalds po drugiej stronie ulicy od naszego hotelu. Po przeciwnej stronie ulicy, w przypadku dworca w Kantonie, oznacza 20 minutowy spacer ale przed 25-godzinną podróżą pociągiem lepiej nie eksperymentować z jedzeniem więc klimatyzowany McDonalds zdawał się dobrym wyborem.

Czerwony i mokry zjadłem frytki i, jak przystało na Chiny, słodkie ciastko z grochem.

Ulica w Kantonie, Chiny

Kanton

Na stację dotarliśmy w samą porę. Gdy jest się na dworcu i pokazuje bilet z pytaniem w oczach „gdzie to jest?” a ktoś wtedy pokazuje palcem niebo, oznacza to, że właściwy peron jest… na pierwszym piętrze…:) Właściwie znajduje się tam poczekalnia a nie peron a, że Chińczycy partery oznaczają numerem 1 to tak naprawdę jest to pierwsze piętro. Mimo wszystko jest to sprawa dość niecodzienna.

Spędziliśmy chwilę w poczekalni, z jakimiś pół tysiącem chińczyków, i chwilę przed odjazdem wpuścili nas do pociągu. Zabawne, że tam jak ma się wagon numer 15, to znaczy, że jest ich co najmniej 15 :) Chińskie pociągi są bardzo długie i trochę to wydłuża spacer po peronie.

Nasze łóżka mieliśmy na samej górze i było to świetne rozwiązanie. Plecaki były w zasięgu ręki i nikt nam nie zaglądał a za to my widzieliśmy wszystko. Tylko nogi współpasażerom z lekka zalatywały. Zresztą nam pewnie też :)

Przedział sypialny w chińskim pociągu, Chiny

Przedział sypialny w chińskim pociągu

Pociąg wyposażony jest w bardzo praktyczną maszynę z wrzątkiem, bardzo czyste, w porównaniu do polskich, ubikacje typu „narciarz” i osobne umywalnie. Chodziła też pani z klapkami po 1Y i pan z kubełkami pełnymi klusek, na których było sadzone jajo, posypane tartą marchewką, która z kolei była posypana kawałkami mięsa. Całą tę konstrukcję, gdy ktoś to zamawiał, facet zalewał łyżką jakiejś brunatnej zupy.

Ciągle leci głośna muzyka. Raz chińska, raz zachodnia, raz poważna – wszystko przerywane od czasu do czasu komunikatami o stacjach. Czasem też leci chińska muzyka robiona na zachodnią. Pop albo coś tego typu. Najciekawiej miał Marcin, którego łóżko było zaraz koło głośnika :) Dla mnie dobrą wiadomością było to, że papierosy palić można przy ubikacji i, wbrew pozorom, nie ma tam tłumów.

Dzieciaki szybko poszły spać a ja oglądałem sobie pociąg. Było jeszcze mnóstwo czasu na sen – tak ze 25 godzin:)

Maszyna z wrzątkiem, chiński pociąg

Dystrybutor wrzątku w chińskim pociągu

Widoki za oknem średnie. Niby to Chiny ale te budujące się miasta i miasteczka tworzyły czasami widoki jak na trasie Warszawa-Wrocław.

Na tych naszych górnych łóżkach trochę za mocno wieje z klimatyzacji.

Chińczycy mają bardzo praktyczne pojemniki. Coś jak wąski wysoki słoik z pętelką do noszenia i nakrętką. Widywałem to co chwilę. Nalewali w to wrzątku ale niestety nie zaobserwowałem co z tym dalej się dzieje ani czy ten wrzątek zaprawiają herbatą. Postanowiłem sprawić sobie taki przy najbliższej okazji.

Chińskie słoiki na herbatę

Słoik na herbatę


lis 9 2006

Dzień 5 – Kunming

W pociągu o siódmej włączyli muzykę:)

Za oknami góry.

Automat z wrzątkiem okazał się bardzo przydatny – można zalać zupę albo herbatę, co zresztą tubylcy wykorzystują nader często. Zalewają małą ilością wody ogromne wiaderko czegoś, co wygląda jak nasze gorące kubki z makaronem i jedzą widelcem to co rozmiękło. Jak mają ochotę na więcej to zalewają ponownie.

Chiński pociąg, Wei She, Chiny

W Wei She wypuścili nas na 20 minut

Od jednej pani dostaliśmy mandarynki. Były zielonożółte, wystarczająco zielone, żeby w Polsce nikt ich nie kupił, ale bardzo smaczne :)

Na jednej stacji nas wypuścili na 20 minut, to zrobiłem parę fotek i kupiłem niezły napój o smaku zielonej herbaty.

Sprzedawca na peronie w Chinach

Sprzedawca na peronie

W Kunmingu mieliśmy być o 15:45.

Do narciarza się przyzwyczaiłem i wydaje się być praktyczniejszy niż zwykły wucet – wygląda na czystszy, bo jest w nim mniej zakamarków do czyszczenia. W palarni między przedziałami byłem jednym z niewielu gości. Całe szczęście, że w przedziałach palić nie można. Później, w Laosie okazało się, że to nie takie oczywiste, że w środkach komunikacji publicznej nie wolno palić.

Wagon sypialny w chińskim pociągu, Chiny

Wagon sypialny w chińskim pociągu

Po 26 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Kunming przywitał nas dużym ruchem na ulicy i zwyczajem, że na pieszego na pasach się trąbi.

Dzięki mapie, którą Marcin kupił w pociągu, po krótkich poszukiwaniach i zmianie przystanku, udało nam się wsiąść do właściwego autobusu. Czasem dziwne hobby (zbieranie map) ma zaskakujące korzyści.

Idąc do hotelu zatrzymaliśmy się przy okienku małego biura podróży gdzie kupiliśmy bilety na nocny autobus ekspresowy do Dali. Bilety to wiele powiedziane – pani z okienka wręczyła nam skrawek papieru serwetkowego, na którym długopisem coś napisała.

Dormitory, hotel Camelia, Kunming, Chiny

Dormitory w hotelu Camelia

Hotel Camelia, do którego zmierzaliśmy ma dwie gwiazdki i całkiem wysokie, jak na backpacking, ceny a jego obsługa nie wyrywa się z informacją, że mają jeszcze „dormitory”, o którym czytaliśmy w przewodniku. Po paru minutach spędzonych w holu przeliczając ceny i próbując zadecydować co robimy, podczas drugiego podejścia do recepcji, którejś z recepcjonistek się wyrwało, że tak, mają jeszcze „dormitory” i, że znajduje się w budynku obok. Na trzecim piętrze w jednej z kilku zadbanych, 8 osobowych sal zostaliśmy na noc.

Ulice Kunmingu, Chiny

Kunming

Po szybkim prysznicu poszliśmy do wegetariańskiej restauracji, naprzeciwko świątyni Yuantong Si, w której dostaliśmy pyszną rybę ziemniaczaną, ryż z warzywami, sałatkę grzybową z glutem i kuleczki krewetkowe z anyżkową przyprawą w komplecie. I oczywiście „wielka dolewka” herbaty.

Park Cuihu, Kunming, Chiny

Park Cuihu w Kunmingu

Posileni udaliśmy się do parku Cuihu, popatrzyliśmy na tańczące tam grupy, i wychodząc poszliśmy do Kodaka, żeby dziewczyny zrzuciły sobie fotki z kart na płyty. Pod Kodakiem zaczepiły nas trzy studentki z Yunnan University. Zrobiły nam ankiety, które miały jako pracę domową z angielskiego i wzięły e-maile. Marcinowi zdecydowanie poprawił się humor po tym, gdy nadały mu chińskie imię (jakiegoś znanego aktora:]).

Wieżowiec, Kunming, Chiny

Kunming nocą

Wracając dziewczyny, targując się na migi, kupiły fartuszki u jednego z chodnikowych sprzedawców.

Po powrocie okazało się, że będą z nami nocować jeszcze dwaj Amerykanie ale nie pogadaliśmy zbyt długo tylko wyszliśmy do pubu. Przed wyjściem zrobiliśmy jeszcze pranie w hotelowej pralce, za 20 Y, które schło do wieczora dnia następnego…

Kunming jest pięknym interesującym miastem i w gruncie rzeczy tourist-friendly. Bardzo miła odmiana po tłocznym i hałaśliwym Kantonie.

Hotel Camelia, Kunming, Chiny

Hotel Camelia w Kunmingu


lis 10 2006

Dzień 6 – Nocny autobus do Dali

Wstaliśmy o 7:30 i wyszliśmy szukać przystanku, z którego zawiozą nas do Świątyni Bambusowej Qiongzhu Si znajdującej się 10 km za miastem. Na miejscu, wskazanym przez przewodnik, jakiś chińczyk zaoferował, że nas tam zawiezie, poczeka i przywiezie za 20Y od osoby na co ochoczo przystaliśmy.

Świątynia Bambusowa Qiongzhu Si, Kunming, Chiny

Świątynia Bambusowa Qiongzhu Si

Jadąc do Bambusowej Świątyni mieliśmy wspaniałą okazję zobaczyć jak wygląda życie na zakurzonych i surowych przedmieściach Kunmingu.

Świątynię zwiedzaliśmy dość długo, bo jest to cały kompleks budynków i jest co oglądać zwłaszcza, że była to jedna z pierwszych dużych świątyń buddyjskich, które widzieliśmy w Chinach.

Świątynia Bambusowa Qiongzhu Si, Kunming, Chiny

Świątynia Bambusowea Qiongzhu Si

Potem zrobiliśmy sobie spacer na targ ptaków, gdzie sprzedają robaki, gryzonie, różne duperelki i, oczywiście, ptaki. Dziewczyny kupiły tam herbatę w ładnych, ozdobnych opakowaniach a ja z Marcinem, wielkie słodkie pyszne buły za jakieś 0.50Y…

Wracając wstąpiliśmy do biura lokalnych linii lotniczych kupić bilety na samolot Dali-Jinhong.

Kunming, Chiny

Kunming

Obiad zjedliśmy w super knajpce MaMaFu’s i po obiedzie rozpoczęliśmy długaśny spacer po Kunmingu. Między innymi odwiedziliśmy świątynię Yuantong Si, która poprzedniego dnia była zamknięta i wróciliśmy do hotelu. Spacer był tak długi, że pod koniec miałem naprawdę dość. Właściwie nie korzystaliśmy z komunikacji miejskiej więc dotarcie do interesujących nas miejsc w mieście tak dużym jak Kunming potrafi dać się we znaki.

Dziecko na plecach, Kunming, Chiny

Dziecko? Jakie dziecko?

W hotelowej restauracji, przy akompaniamencie fortepianu i skrzypiec czekaliśmy na nasz autobus do Dali, który miał odjeżdżać o 21. Dzieciaki w tym czasie trochę posurfowały na necie.

Chiński drapacz chmur, Kunming, Chiny

Kunming

Przed 21 wróciliśmy z naszą serwetką wartą 500Y do pani z mikrobiura podróży. Wyjeżdżamy ale zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że w Kunmingu trąbienie na pieszych oznacza „widzę, że idziesz po pasach i masz zielone światło ale się nie zatrzymam” :)

Chinka z parasolką, Kunming, Chiny

Tutaj opalenizna jest niemodna

Transport do autobusu wyglądał jak przemyt ludzi:) Najpierw dwie taksówki wzięły nas w miejsce, w którym tłum chińczyków przekrzykiwał się chcąc nas zabrać do najróżniejszych miejscowości pożądanych przez turystów. Od razu gdy wszyscy wysiedliśmy z taksówki nasz przewodnik przegnał naganiaczy i poprowadził nas przez wielki, ciemny plac, wśród mnóstwa ładniejszych i brzydszych autobusów, do ślicznego sypialnego chińskiego mercedesa.

W środku autobusu są trzy rzędy piętrowych łóżek, jest aż jasno od pomarańczowej pościeli, siedzi pełny komplet ludzi i… śmierdzi brudnymi skarpetami. Śmierdzi dziesiątkami skarpet noszonych przez cały dzień, które wreszcie wydostały się ze wszelkiego rodzaju butów, trzewików i trampek ku uciesze i wygodzie ich właścicieli. Kierowcy jednak humor dopisuje i zagaduje do nas po chińsku.

Świątynia Yuantong Si, Kunming, Chiny

Świątynia Yuantong Si

Wesołek, nasz kierowca, pakując nasze plecaki do bagażnika, co chwila się na mnie zerkał. W pewnym momencie nie wytrzymał i patrząc na mnie pogłaskał się po głowie, złożył dłonie jak do modlitwy i kiwając się do przodu zamarł z pytającym uśmiechem.

Musze wyjaśnić, że dla własnej wygody, już od wielu lat golę głowę na bardzo krótkiego jeża. Ciekawa rzecz. W Polsce, z powodu łysej głowy, każdy brałby mnie za skinheada a w Chinach? Nasz chiński kierowca autobusu na migi pyta mnie czy jestem mnichem! Z uśmiechem pokręciłem głową wywołując eksplozję śmiechu kilku osób w pobliżu.

Dostałem górne łóżko – jako jedyny.

Żółwie z Yuantong Si, Kunming, Chiny

Outsider

Koło drugiej w nocy autobus zatrzymał się na postój i wtedy, jedyny raz, mieliśmy okazję zwiedzać wucet bez kabin. A raczej z namiastkami kabin, bo takimi bez drzwi:) Powrót do śmierdzącego autobusu był naprawdę trudny…


lis 11 2006

Dzień 7 – Dali jest jak Zakopane

Do Dali wjechaliśmy około 3:30 po czym autobus, jak gdyby nigdy nic, zaparkował, ze trzy osoby wyszły w ciemną noc i kierowca poszedł spać. Prawie wszyscy zostali w środku i spali w najlepsze.

Monika całą noc nie spała, bo przeszkadzał jej smród, miała wstręt do pościeli i irytowali ją ludzie charczący, plujący na podłogę, wymiotujący, chrapiący oraz ci z najbardziej śmierdzącymi skarpetkami. Generalnie nie mogła znieść żadnego ze współpasażerów. Obudziła mnie i wyszliśmy z autobusu, pełnego śpiących chińczyków, i 2 godziny posiedzieliśmy na krawężniku.

Ulice Dali, Yunnan, Chiny

Dali

Gdy już porządnie zmarzliśmy, to dzięki pomocy Marysi, która nie była najszczęśliwsza, że w urodziny budzimy ją przed świtem, weszliśmy do środka. Potrzebowaliśmy jej pomocy, bo kierowca sen miał tak mocny, że za żadne skarby nie dało się go przez szybę dobudzić i nie mieliśmy jak wejść.

Około 6:00 zrobiło się gwarno wiec półprzytomni udaliśmy się na poszukiwania „Ba Lu” (chin. autobus dziewięć) jadącego do Dali „właściwego”. Obecne „Dali” było tylko dużym miastem odległym od naszego punktu docelowego o kilkanaście kilometrów, które można pokonać komunikacją miejską.

Autobus znaleźliśmy i rozpoczęliśmy przejażdżkę ulicami miasta. Autobus trochę kluczył następnie wyjechał na przedmieścia i po paru chwilach wjechaliśmy do olejnej miejscowości. Gdy tylko wjechaliśmy kierowca Chińczyk zatrzymał autobus, podszedł do nas i zaczął coś mówić wspierając się gestykulacją. Na taki pokaz, nic nie rozumiejąc, spokojnie wyszliśmy z autobusu wywołując salwę śmiechu wśród tubylców.

Trochę zgłupieliśmy, bo kierowca zrobił strasznie zawiedzioną minę. Na szczęście w autobusie znalazł się jeden młody człowiek mówiący po angielsku i wytłumaczył zaspanym turystom, że w obrębie „Dali pierwszego” podróże są za darmo a właśnie wjechaliśmy do innego miasta, „Dali właściwego”, więc czas zapłacić za bilet :) Posłusznie wpakowaliśmy się do środka, wrzuciliśmy po monecie do kasownika obok kierowcy i autobus powoli ruszył dalej.

Chiński chłopiec, Dali, Chiny

Siedząc bez celu na krawężniku nawiązuje się ciekawe znajomości

Do Old Dali Inn (NO. 5) przy Boai Road dotarliśmy gdy już zrobiło się widno. Trasę od przystanku do samego hostelu pokonaliśmy z dwoma współpasażerami prowadzącymi tutejszą restaurację.

Hostel okazał się bardzo przyjemny, pełen zieleni i z mnóstwem najróżniejszych zakamarków, antresol oraz werand. W pokojach jest cała chmara komarów ale na szczęście na tyle ciapowatych i powolnych, że dają się łapać jedną ręką.

Old Dali Inn (NO. 5), Dali, Chiny

Old Dali Inn (NO. 5)

Zdrzemnęliśmy się po podróży i w hotelowej restauracji zamówiliśmy obiad. Nie obyło się przy tym bez niespodzianek. Krysia zamówiła tajemniczo nazywającą się „płonącą zupę”, która okazała się naprawdę płonąć, Marcin zamówił miskę ryżu a dostał spore jego wiaderko a ja zamówiłem ryż z warzywami, których to warzyw było w mojej potrawie raptem dwa rodzaje. Tak to już jest gdy się nie zna chińskiego i polega jedynie nazwach napisanych w menu łamaną angielszczyzną.

Płonąca zupa w Old Dali Inn (NO. 5), Dali, Chiny

Dlaczego ta zupa nazywa się "płonąca"?

W centrum Dali jest kilka krzyżujących się ulic, podobnych do zakopiańskich Krupówek, na których lokalne kobiety nagabują próbując sprzedać backpackerom ganję, srebrną biżuterię oraz wyroby ubranio-podobne.

Daliśmy się naciągnąć jednej Chince na oglądanie biżuterii („no like it, no buy”), dzięki czemu spędziliśmy pół godziny na stryszku jakiegoś domu grzebiąc w srebrnych świecidełkach. Jak można się było domyślać, żadna z dziewczyn z pustymi rękoma nie wyszła :)

Tajny sklepik z biżuterią, Dali, Chiny

Tajny sklepik z biżuterią

Po południu wstąpiliśmy do lokalnego biura podróży i zamówiliśmy sobie dwie wycieczki – podwiezienie pod kolejkę linową w góry oraz objazdówkę po okolicznych wioskach „etnicznych”. Chcieliśmy zobaczyć Chiny trochę oddalone od utartych szlaków.

Wieczorem, korzystając z okazji, że znajdujemy się w prowincji Yunnan, próbowaliśmy dokupić więcej herbaty ale, ku naszemu niepocieszeniu, ceny w Kunmingu były dużo lepsze.

Old Dali Inn (NO. 5) nocą, Dali, Chiny

Old Dali Inn (NO. 5) nocą


lis 12 2006

Dzień 8 – Dali

Wczesnym rankiem, gdy wyszliśmy z hotelu po śniadaniu, kierowca już czekał. Bez słowa podwiózł nas pod dolną stację górskiej kolejki i zostawił. Kupiliśmy bilety na wagonik i wpakowaliśmy się do środka. Po wjechaniu na górę okazało się, że chińskie szlaki górskie zupełnie nie przypominają tych polskich. 11 kilometrów równiusieńkiego chodnika, z odprowadzeniem deszczówki, ławeczkami i barierkami. Takie są Chiny.

Góry, Dali, Chiny

Szlak górski w Chinach

Szliśmy dość długo, po drodze odwiedziliśmy kolejną świątynię, do której zwabił nas zapach kadzideł i odgłosy buddyjskiej mantry i gdy akurat zaczynało kropić znaleźliśmy wyciąg krzesełkowy na dół.

Góry, Dali, Chiny

Góry Cangshan

Spod dolnej stacji wyciągu poszliśmy na piechotę do miasta i wstąpiliśmy do baru Marleya, gdzie dziewczyny zamówiły sobie pizzę a ja dziwną pomidorówkę, od której marchewkowa byłaby bardziej pomidorowa w smaku. Na te dwie pizze czekaliśmy niemożliwie długo i zaczął dobiegać czas na drugą wycieczkę więc Marcin został u Marleya ciągle czekając na ostatnią porcję gdy my pojechaliśmy.

Chiński targ, Dali, Chiny

Targ niedaleko Dali

Podczas wycieczki, na jednym z targów, stary Chińczyk sprzedający herbatę prosto z ogromnych worków, nauczył nas sprawdzać jej aromat. Robi się to tak, że bierze się z worka w garść i potem się w to chucha, żeby ten aromat uwolnić. Jak się podoba, to się kupuje, jak nie, to chucha się w garść z drugiego worka :)

Po zwiedzeniu trzech targów nasz kierowca, tak jakby poza planem, zawiózł nas do świątyni na jednej wsi, gdzie nie było kadzideł, nie było muzyki z CD, nie było turystów, za to leżał świeżo ucięty łeb wołu oraz była cisza i spokój. Chiny pokazały nam swoją kolejną twarz…

Łeb wołu w świątyni

Niecodzienny widok w świątyni

Na dziedzińcu świątyni zahaczyły nas panie oferujące „pokaz” produkcji batików bezpośrednio w manufakturze. Na propozycję, z ciekawości, przystaliśmy. Okazało się, że zaprowadziły nas do miejsca, gdzie w wielkich kotłach farbuje się specjalnie pogniecione, na których po wyschnięciu i rozprostowaniu tworzą się różne nieregularne wzory. Podobno okolica słynie z tak farbowanych tkanin.

Zaraz po demonstracji cała gromadka kobiet, w asyście córek, próbowała nam owe batiki sprzedać.

Produkcja batików, Dali, Chiny

Tak powstają batiki

Gdy dziewczyny zajęły się handlem ja z kierowcą siedliśmy z boku bez słowa. Wymieniliśmy się papierosami a on, znów bez słowa, pokazał mi, jak się te batiki robi. Czynność jest to dość dziwna, wymagająca niezwykłej cierpliwości i umiejętności, bo wszystkie, bardzo różnorodne wzory, powstają dzięki poprzeszywaniu materiału w specjalny sposób, dzięki czemu w niektórych miejscach się nie zabarwia. Zaskakująca była powtarzalność tych wzorów i chaotyczność kłębów materiału, z których potem powstawały te wszystkie obrusy, chusty i szale.

Chińskie dziecko odrabiające lekcje, Dali, Chiny

Odrabiamy lekcje

Czekając na zakończenie targów zacząłem robić zdjęcia gromadce małych chłopców kryjących się po kątach nieopodal. Najodważniejszemu, na wyświetlaczu, pokazałem efekty ich nieudanych prób ukrycia się i wtedy zaczęła się najbardziej niezwykła sesja fotograficzna jaką mogłem sobie wyobrazić.

Chłopcy zaczęli przyjmować kungfu, ja pstrykałem zdjęcia, a oni przybiegali je obejrzeć. I tak w kółko. Baaardzo trudno było się rozstać z tymi dzieciakami i byłem naprawdę niepocieszony, że handel poszedł dziewczynom tak szybko:) Z tej wycieczki wszyscy wrócili zadowoleni – dziewczyny z zakupów a ja z fotek. Marcina nie było.

Ja i mali wojownicy, zdjęcie autorstwa Krysi Włodarczak, Dali, Chiny

Ja i mali wojownicy

Po powrocie zrobiliśmy trochę prania ręcznie ale trochę nam to nie wyszło bo gdybyśmy skorzystaliśmy z pralki i możliwości wywieszenia naszych rzeczy w suszarni na dachu może nie schły by tak wolno.

Chińscy chłopcy, Dali, Chiny

Mali wojownicy


lis 13 2006

Dzień 9 – Xishuangbanna

Z samego rana wyjechaliśmy na lotnisko. Swoją drogą, znów skorzystaliśmy z usług tego samego małego biura podróży, które nas woziło poprzedniego dnia. Jednak podróżowanie w piątkę jest genialne gdy chodzi o koszty transportu.

Lotnisko w Xishuangbanna, Chiny

Lotnisko w Xishuangbanna

Samolot, z godzinnym opóźnieniem, dowiózł nas do Jinghongu i nareszcie trochę cieplej. Niewiele ale zawsze cieplej niż w prowincji Junnan. Zdążyliśmy już trochę przemarznąć a przecież nie po to wyjechaliśmy na backpacking do Azji, żeby było nam zimno:)

Boeing 737-300, China Eastern

Boeing 737-300

Z lotniska w Xishuangbanna, taksówkami, pojechaliśmy na dworzec autobusowy, aby kupić bilety do Ganlanby, która była następną pozycją na naszej trasie. Według planu robionego w Polsce wszystko zdawało się prostsze lecz po dotarciu do Ganlanby okazało się, że… nie ma tam dla nas noclegu…

Z poszukiwaniem noclegu w Ganlangba wiąże się dziwna historia. Otóż wszędzie gdzie nie weszliśmy odmawiano nam łóżek. Nie wiedzieć czemu ale nawet w totalnie opustoszałym hotelu, gdzie nie mieliśmy żadnych wątpliwości, iż nie ma kompletu, noclegu nam odmówiono. Na taki obrót spraw postanowiliśmy zrzucić plecaki pod palmą i wysłać dwie osoby na poszukiwania w dalsze zakątki miasta.

Padło na Marysię i Monikę… Dwie dziewczyny z zerową znajomością języka chińskiego poszły same szukać noclegu…

Rower w Chinach nie ma lekko, Ganlangba, Chiny 2006

Uniwersalny środek transportu, rower

Wyczekaliśmy się strasznie długo i powoli zaczynaliśmy panikować gdy, w końcu, wróciły. Okazało się, że po nieskutecznych próbach znalezienia noclegu wsiadły z jakimś gościem do taksówki i pojechały za miasto do hotelu, który podobno miał nas przyjąć. Mieliśmy wszyscy mnóstwo szczęścia, że po przedłużającej się jeździe, gdy okolice stawały się coraz bardziej opustoszałe, dziewczyny zrobiły facetowi raban a on odwiózł je z powrotem…

Niewiele się zastanawiając zjedliśmy w pierwszej lepszej knajpce ryż i podjęliśmy odważną decyzję, żeby ruszać dalej, w kierunku granicy z Laosem.

Czekając na powrót dziewczyn, Ganlangba, Chiny

Czekając na powrót dziewczyn

Co brzmi nieskomplikowanie gdy czyta się to w wygodnym fotelu staje się jednak złożone gdy jest się na miejscu takim jak Chiny. Problem w tym, że nie jest łatwo, dysponując niewielkimi rozmówkami angielsko-chińskimi, dogadać się, że chcemy jechać do Mengli kiedy całkiem niedaleko jest Menglun… i na dodatek chcemy tam dotrzeć tanio. Uratowała nas życzliwość Miejscowych.

Na dworcu w Ganlanbie kasjerki jak, po długich tłumaczeniach, zrozumiały cel naszej podróży zaczęły kręcić przecząco głowami. Z ich dworca tam nie jeżdżą. Mimo to, chyba w reakcji na nasze zagubione miny, jedna z nich zawołała pierwszą lepszą przechodzącą panią, i poprosiła ją żeby nam pomogła dostać się do tej nieszczęsnej Mengli. Owa pani niechętnie ale jednak podjęła się tego zadania. Całe szczęście, bo żeby ruszyć dalej mieliśmy sobie złapać jeden z nieoznakowanych, zapakowanych po dach minibusów prosto z głównej ulicy miasta.

Główna ulica w Ganlangba, Chiny

Główna ulica w Ganlangba

Po kilku nieudanych podejściach siedzieliśmy razem z panią opiekunką w autobusie, nie wiadomo dokąd i nie wiadomo za ile :] A za dwie godziny zachód słońca i będzie noc… Dla nas najważniejsze było, że przemieszczamy się w dobrym kierunku i że nasza pani siedzi z nami. W miarę upływu czasu trochę się rozruszała i nawet zaczęła częstować Krysię mandarynkami. Jest to dosyć charakterystyczny objaw u Chińczyków, którzy w ten przyjemny sposób, potrafią okazać swoją serdeczność pomimo, że bariera komunikacji werbalnej jest nie do przełamania.

Na pakunkach w autobusie, Chiny

Niewygodnie? Ważne, że do przodu!

Temperatura na zewnątrz wynosiła coś koło 25 stopni, choć to było zupełnie inne 25 niż w Polsce. Dużo znośniejsze. Za oknami pną się góry i rośnie las przerośniętych roślin doniczkowych a ziemia i rzeka mają kolor rdzy. Trzęsie, prędkościomierz nie działa ale ciągle jedziemy do przodu.

W Meglunie okazało się, że lokalni zorganizowali nas lepiej niż przypuszczaliśmy. Czekali na nas na przystanku i po krótkiej chwili znowu siedzieliśmy w autobusie, znowu plecaki zostały poutykane gdziekolwiek a granica z Laosem zbliżała się coraz bardziej.

Przy okazji dowiedziałem się, że jak w autobusie nie ma zakazu palenia, to oznacza, że można tam palić, co, z pewną nieśmiałością wykorzystałem :)

Pokój hotelowy Mengla, Chiny 2006

Pokój hotelowy w Mengli

Dotarliśmy do Mengli już po zmroku ale dość szybko znaleźliśmy sympatyczny hotelik, w którym dzięki uległości recepcjonistki zamiast 60Y od osoby, wzięliśmy jedną trójkę za 100Y na pięć osób. Pani recepcjonistka była mocno niepocieszona z takiego obrotu spraw ale nie daliśmy jej czasu na rozmyślenie się, od razu zrzuciliśmy plecaki i poszliśmy spać.

Przed snem, ponieważ pogoda była bezchmurna i było ciepło, zrobiliśmy sobie kolejne ręczne pranie. Nie był to mądry pomysł, bo z powodu tego nocnego prania następnego dnia miałem siatkę mokrych rzeczy, które później musiałem porozkładać na tobołach z tyłu autobusu. Resztę rzeczy, po jednej, suszyliśmy przy oknie w pędzie powietrza :]

Dopiero dużo później, w Laosie, zaobserwowałem regularność pochmurnych poranków i to, że słońce wychodzi dopiero koło południa aby uraczyć Azję ciepłą i bezchmurną nocą.