Czytasz opis jednego dnia z wyprawy Chiny, Laos, Tajlandia
Dzień 10 – Sabajdii Lao
Na dworcu w Mengli bez problemu znaleźliśmy autobus do Luang Nam Tha. Po krótkim oczekiwaniu, w podskokach i kłębach czerwonego kurzu, jakby kierowca trenował przed rajdem Paryż-Dakar, dojechaliśmy do granicy. Tu po załatwieniu formalności granicznych pożegnaliśmy Chiny i wsiedliśmy z powrotem do naszego autobusu, którym pojechaliśmy do Luang Nam Tha.
Oto jest. Laos. Autobus zatrzymał się na dworcu a my ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. W uliczce odchodzącej od dworca autobusowego znaleźliśmy przyjemny guesthouse chińskich Laotańczyków, więc zrzuciliśmy tam plecaki i poszliśmy wypożyczyć rowery.
Moja przejażdżka rowerowa skończyła się w momencie gdy Monice odezwała się stara kontuzja z tai chi i rozbolało ją kolano kolana. Dzieciaki z przewodnikiem pojechały dalej.
Cały Laos, a przynajmniej Luang Nam Tha, jest oazą spokoju i luzu. W końcu nikt na nas nie trąbi na ulicach, ludzie się nie spieszą i nawet psy nie szczekają. Jedzenie mają dobre do tego stopnia, że zaryzykowaliśmy surowiznę – pyszną surówkę z papai. Na szczęście nie skończyło się to biegunką, bo następnego dnia zaczynaliśmy nasz dwudniowy spływ Mekongiem od ośmiogodzinnej podróży autobusem. Rozwolnienie w takich okolicznościach nie było by zabawne.
Wszędobylski czerwony kurz dostaje się przez okna podczas jazdy autobusem po szutrowych drogach. Osiada na wszystkim i nadaje ciekawy kolor jasnym ubraniom. Jednak od przekroczenia granicy przestało mi przeszkadzać zakurzone ubranie i ubłocony plecak a zanim wyjechaliśmy sam się sobie dziwiłem, że w ogóle mogło mnie to wcześniej obchodzić.
Różnica w porównaniu do Chin leży w znajomości angielskiego przez Laotańczyków oraz w nienachalnym nastawieniu lokalnych ludzi w stosunku do turysty. Oraz w ilości białych turystów. Chociaż przewodniku Lonely Planet napisali, że to „Asia’s best-kept secret”, do samego końca proporcja turystów do tubylców w knajpach i środkach transportu była niekorzystna dla tych drugich. Co to za sekret skoro tyle tu ludzi? Za to ceny są bardzo sympatyczne – za kilogram zielonych mandarynek zapłaciliśmy 20 centów :)