Czytasz opis jednego dnia z wyprawy Chiny, Laos, Tajlandia
Dzień 16 – Jedziemy do Vientiane
Tego dnia wstaliśmy we dwójkę wcześniej i zjedliśmy śniadanie w Vilay, bo Monika spieszyła się na masaż kamieniami. Ceny masażu w Laosie są na tyle rozsądne, że postanowiła wykorzystać każdą okazję. Gdy już wszyscy byli po śniadaniu, wymeldowaliśmy się. Cały dzień postanowiłem chodzić w bluzce na długi rękaw, żeby choć trochę zaleczyć poparzenia z kajaków.
Zajrzeliśmy jeszcze na na dzienny targ, żeby sprawdzić czy nie da się tam kupić jeszcze trochę souvenirów. Podczas tej podróży już zdążyliśmy się nauczyć, że jak nadarza się okazja kupienia czegokolwiek, co nam się podoba, należy to kupować jak tylko się pojawia, bo prawdopodobieństwo spotkania takiej lub podobnej rzeczy w dalszej części podróży jest znikome.
Był to wyjątkowo gorący dzień, więc postanowiliśmy przeczekać upał grając w kości w knajpce nad wysokim brzegiem Mekongu.
Plecaki, dzięki życzliwości właścicielki, przetrzymaliśmy w Vilay. Przy okazji przesuszyliśmy sobie u niej na sznurkach, przemoczone na kajakach, rzeczy gdyż tak samo jak wcześniej, rzeczy pozostawione do suszenia na noc nie wyschły ani trochę.
Po godzinie 15 poszliśmy jeszcze na wzgórze wyrastające nad Prabang.
Obiad zjedliśmy w Khmu, gdzie pyszna sałatka Khmu, sałatka serowa i ziemniaki z tofu ukoronowały nasz pobyt w Luang Prabang a dzieciaki poszły do hindusa Nazim. Sok z papai, który dostałem do obiadu smakuje średnio, bo przypomina rozrzedzony, dosłodzony i zbyt gęsty sok arbuzowy ale za to ten arbuzowy w Khmu jest pycha.
Gdy wróciliśmy do naszego guesthouse’u po plecaki, Marcin znalazł prysznic z ciepłą wodą na parterze… Parę kąpieli w zimnej wodzie okazało się niepotrzebnych :)
Po godzinie 18 tuk-tuk nas zabrał na dworzec za miastem gdzie spotkaliśmy jedną Polkę, Monikę, która jeździła po Laosie sama już od 3 miesięcy. Okazało się, że też jedzie do Vientiane więc Marysia miała parę do fotela, dzięki czemu nie musiała siedzieć z jakimś tubylcem.
Autobus przy dźwiękach lokalnej muzyki i w podskokach pomknął przez noc a my, wraz z wyruszeniem na południe, nabraliśmy nieprzyjemnego uczucia, że zaczęła się droga powrotna do domu…
Żeby nie było zbyt prosto ani zbyt mało po laotańsku, w naszym autobusie po trzech godzinach pękła opona i kierowca w asyście pana, z karabinem na plecach, założył na zmianę oponę absolutnie drugą ale całkowicie łysą :) Ten „ochroniarz” z karabinem to chyba stąd, że w tych latach zdarzały się napady rabunkowe na autobusy jadące w kierunku stolicy.
Czekając aż panowie uporają się z kołem znów mieliśmy okazję oglądać piękne gwiazdy. Niebo jest tu zupełnie inne niż nad Polską.
Nie rozumiem tylko dlaczego, skoro noce są bezchmurne to jest problem z przesuszeniem prania do rana.