Czytasz opis jednego dnia z wyprawy Chiny, Laos, Tajlandia
Dzień 3 – Z Makau do Guangzhou
Po krótkim śnie wstać było ciężko więc oglądać ruiny katedry św. Pawła udaliśmy się w średnich nastrojach. Tuż obok katedry jest wzgórze Fortaleza do Monte, z którego można zobaczyć na panoramę miasta, i na którego zboczu, w cieniu drzew, można lokalni panowie wyprowadzają na spacer swoje ptaszki:)
Obiad zjedliśmy w jakiejś przypadkowej knajpce, potem Dzieciaki trochę pointernetowały i pożegnaliśmy Makau. Zgodnie ze wskazówkami, które poprzedniego dnia przekazywała nam cierpliwie i mozolnie pani od biletów, małym busem dojechaliśmy do granicy z Chinami.
Dopiero, gdy po kolei wydarzały się wszystkie rzeczy, które bileterka nam mówiła i rysowała uwierzyłem, że doskonale zrozumiała gdzie chcemy się dostać :)
Po stronie chińskiej, po wypełnieniu kolejnych formularzy, miła pani z informacji zaprowadziła nas na stację autobusową i usadziła w poczekalni. Znów nie wiedzieliśmy czy dobrze robimy ale po przygodzie z dnia poprzedniego, wzrosła nasza wiara w to, że tubylcy idealnie wiedzą czego nam potrzeba. Po mniej więcej pół godzinie dziewczyna wróciła i wpakowała nas do autobusu. Nie dość, że jechał do Kantonu, to jeszcze odjeżdżał wcześniej niż ten, na który posiadaliśmy bilety :)
W Kantonie wysadzili nas pod jakimś hotelem. Spod niego przemaszerowaliśmy w pełnym rynsztunku z 5 km pod dworzec kolejowy, co delikatnie podniosło poziom stresu w grupie:) Od razu weszliśmy do środka kupić bilety.
Pani bileterka, pomimo tego, że tylko nad jej okienkiem widniał znajomo wyglądający napis „Booking”, po angielsku nie mówiła i wskazała okienko obok. Tam, już bez kolejki, za to z przerwami na momenty, gdy Chińczycy bezpardonowo wciskali się między nas a bileterkę kupując swoje bilety w tak zwanym międzyczasie, dostaliśmy bilety na hard sleeper w pociągu K365 relacji Guangzhou-Kunming.
Z dworca pomaszerowaliśmy prosto do Youth Hotel, który na szczęście był bardzo blisko. Wzięliśmy dwie dwójki i jedynkę dla Marysi. Nasz pokój zalatuje stęchlizną i nie ma w nim toalety ani prysznica ale jest tanio.
Wieczorem wyszliśmy szukać czegoś do zjedzenia. Bilet na metro kosztuje 2 Y więc kawałek podjechaliśmy metrem i dotarliśmy w rejony, w których było wyjątkowo mało turystów. Idąc ulicą zatrzymaliśmy się przy knajpce sprzedającej mięso z rożna. Jak zaczęliśmy się wpatrywać w ofertę, która wcale nie przypominała drobiu dwie Chinki stojące obok z wielką radością pozbawiły nas wątpliwości – na rożnach piekły się psy. W sumie to Kanton, nie powinno nas to dziwić…
Za psy z rożna podziękowaliśmy ale, że byliśmy już głodni weszliśmy do pierwszej napotkanej restauracyjki, gdzie okazało się, że nikt z obsługi nie mówi po angielsku. Wspomagając się rozmówkami angielsko-chińskimi i menu schowanym do kieszeni w Makau, zamówiliśmy naszą kolację, na którą składał się ryż, makaron i dziwne, rozgotowane brokuły. Kelnerki miały mnóstwo uciechy, gdy przyniosły nam, dla sprawdzenia czy się dogadaliśmy, surowe warzywa i pokazały gestami, że mają zamiar je ugotować.
Metrem wróciliśmy do hotelu gdzie grą w kości przy piwku, zajadając śliczny Dragon Fruit (Hylocereus undatus zwany też pitaja, pitaya lub pitahaya) i oglądając kreskówki dubbingowane przez Marcina zakończyliśmy wieczór. Koło 0.30 postanowiliśmy zrobić małe, testowe pranie.