Dzień 2 – Z Hongkongu do Makau
Na śniadanie poszliśmy do restauracyjki, którą znaleźliśmy poprzedniego dnia. Sympatyczne miejsce na Nathan Road po lewej stronie od McDonalds, gdzie dolewają herbaty za darmo a drzwi otwiera się nie klamką a przyciskiem na ścianie. Dziewczyny zamówiły tajemniczo brzmiący japaneese udon – grube spaghetti, które wygląda jak dżdżownice, lub macki jakiegoś morskiego stworzenia.
Przetestowaliśmy też komplet przypraw stojący na stole, w tym czerwony, strasznie kwaśny płyn i pomarańczową super pikantną pastę.
Z pełnymi brzuchami mogliśmy ruszać dalej, do Makau. Popłynęliśmy katamaranem FirstFerry, za 132HK$ od łebka, i już po godzinie wypełnialiśmy formularze przyjazdowe na granicy.
Za 2,5 HK$ (płaciliśmy walutą Hongkongu) autobusem numer 3 dojechaliśmy do centrum, gdzie przy Rua da Felicidade znaleźliśmy hotel Vila Universal. Pięcioosobowy pokój, po szybkim targu, kosztował nas 420 M$. Zameldowaliśmy się i wyszliśmy na rozpoznanie okolicy.
Potrzebowaliśmy kupić bilety na autobus z Makau do Kantonu. Kupowanie biletów zazwyczaj nie jest szczegółem na tyle istotnym aby się nad nim rozpisywać, tym razem jednak sprawa okazała się nie tak prosta.
Pan siedzący za okienkiem, po paru chwilach rozmowy na migi, uciekł. Zwyczajnie poszedł i już nie wrócił. Za parę minut zjawiła się pani, która na nasz angielski, wspierany mapami odpowiadała po chińsku, na migi i pisząc na kartce. Koniec końców dostaliśmy bilety, które, przynajmniej teoretycznie, były na dzień następny, dla pięciu osób do Kantonu. Nie było żadnej gwarancji, że bileterka nas zrozumiała tak samo jak nic nie gwarantowało nam, że my rozumiemy ją.
Rua da Felicidade, na której stoi nasz hotel, to jedna z bocznych uliczek, przy której jest mnóstwo sklepów z suszonym mięsem, sklepów z ciastkami i sklepów sprzedających różne morskie stwory i ryby.
Wracając ze spaceru po uliczkach Makau, dziewczyny obkupiły się w ciastka, robione wprost na ulicy. Znaleźliśmy też sklep z porto, bo jeszcze w domu, gdy dowiedzieliśmy się, że Makau było portugalską kolonią, postanowiliśmy je spróbować. Zaczęliśmy od jednej butelki, później dokupiliśmy drugą, a gdy już skończyła nam się lokalna waluta, całą resztę wydaliśmy na piwo. To był upojny i długi wieczór…