Dzień 11 – Droga numer 3
Rano, gdy my poszliśmy na śniadanie, Marcin kupił nam bilety do Huay Xai. Śniadanko zjedliśmy europejskie: kawę ze skondensowanym mlekiem, topiony ser, bułkę i jajecznicę. Dla śniadań, chociaż nie jedynie, warto do Laosu wracać w nieskończoność…
W całym mieście jest mnóstwo białych. Nawet w autobusie, którym następne 8 godzin przyszło nam jechać, na 11 lokalnych nas było 12…
Nasze plecaki wylądowały na dachu i wyruszyliśmy. Droga jest mocno wyboista i idzie raz pod górę a raz w dół w efekcie czego, już na początku jazdy, autobus miał krótką przerwę na studzenie hamulców. Przynajmniej za oknami mieliśmy świetne widoki a studzenie hamulców to wyśmienita okazja do robienia zdjęć:)
Od rana pogoda średnia – pochmurno ale ciepło i sucho.
Po półtorej godziny jazdy w tym nierównym terenie hamulce odmówiły posłuszeństwa. W sumie to i tak dziwne, że przyczyną awarii były hamulce a nie pęknięcie autobusu na pół, bo na wertepach górskiej drogi autobusem naprawdę nieźle rzucało, czego kierowca zdawał się nie zauważać:)
Ponad półtorej godziny czekaliśmy na autobus zastępczy. Udało się go zorganizować jedynie dlatego, że był w tak kiepskim był stanie, że nie nadawał się na regularne kursy i stał gdzieś pod dworcem :) Jak można się było spodziewać, godzinę później, znów mieliśmy postój na studzenie hamulców.
Chwilę po przesiadce zatrzymał nas znak informujący o 30 minutowej przerwie w ruchu spowodowanej robotami na drodze. Budują nową, asfaltową. Za rok, dwa już nie będzie takich atrakcji jak jazda przez Laos po wyboistej drodze zdezelowanym autobusem.
Koparka, a później spychacz, uporały się ze swoim zadaniem w około 2 godziny… Laos już taki po prostu jest:) Spokój, nikt się nie denerwuje, nikt się nie spieszy. „You are worrying too much” jak mi kiedyś później powiedział jeden Laotańczyk.
Na szczęście już bez studzenia hamulców i remontów, dojechaliśmy do małej wioski, w której mieliśmy przystanek na posiłek. Lokalni zamówili ciepłe jedzenie w knajpce, biali turyści zadowolili się snackami i słodyczami ze sklepu.
Jak tylko się ściemniło w „nowym” autobusie odmówiła posłuszeństwa skrzynia biegów. Kierowca próbował jeszcze jakiś czas jechać ale jazda na jednym biegu nie mogła się inaczej skończyć niż absolutną awarią całego układu. Więc niedługo później zatrzymaliśmy się w szczerym polu w absolutnych ciemnościach laotańskiej nocy. Pierwszy raz widziałem Drogę Mleczną. Robi wrażenie :)
Za jakiś czas podjechał jumbo, który zapakował nas i jeszcze sześcioro innych białasów i za 20000 kipów od głowy zabrali nas w dwugodzinną podróż. Dla nieobeznanych, jumbo to taka półciężarówka, która na odkrytej pace bez ścian ma wzdłuż ławeczki dla pasażerów. Rudy kurz pokrył wszystko, tak, że ubrania nadawały się tylko do prania. Na dodatek w koszulce na ramiączka, na tym wietrze potrafi być naprawdę zimno…Każde przetrzymane w tym chłodzie pięć minut jazdy zdawało się być podarunkiem od losu. Pod koniec jazdy byle dwa domy z oświetleniem zdawały się być metropolią pośrodku nigdzie.
Strasznie wiało i było zimno ale przynajmniej jechaliśmy zamiast stać i patrzeć jak kierowca autobusu rozkłada ręce nad niedziałającą skrzynią. W sumie, gdyby nie to, że przyjechał z tej samej strony co my a wiedziałem, że najbliższa miejscowość z tamtej strony była oddalona o pół dnia drogi, pomyślałbym, że to było ukartowane, żeby właściciel jumbo dostał te 11×20000 kipów :)
Koniec końców dowieźli nas pod guesthouse i po szybkim prysznicu poszliśmy spać. Przebycie 200 kilometrów z Nam Tha do Ban Huay Xai zajęło nam 14 godzin, o wodzie i ciasteczkach z Makau, w warunkach jakich nie powstydziłby się weteran rajdów offroad.