Dzień 6 – Nocny autobus do Dali
Wstaliśmy o 7:30 i wyszliśmy szukać przystanku, z którego zawiozą nas do Świątyni Bambusowej Qiongzhu Si znajdującej się 10 km za miastem. Na miejscu, wskazanym przez przewodnik, jakiś chińczyk zaoferował, że nas tam zawiezie, poczeka i przywiezie za 20Y od osoby na co ochoczo przystaliśmy.
Jadąc do Bambusowej Świątyni mieliśmy wspaniałą okazję zobaczyć jak wygląda życie na zakurzonych i surowych przedmieściach Kunmingu.
Świątynię zwiedzaliśmy dość długo, bo jest to cały kompleks budynków i jest co oglądać zwłaszcza, że była to jedna z pierwszych dużych świątyń buddyjskich, które widzieliśmy w Chinach.
Potem zrobiliśmy sobie spacer na targ ptaków, gdzie sprzedają robaki, gryzonie, różne duperelki i, oczywiście, ptaki. Dziewczyny kupiły tam herbatę w ładnych, ozdobnych opakowaniach a ja z Marcinem, wielkie słodkie pyszne buły za jakieś 0.50Y…
Wracając wstąpiliśmy do biura lokalnych linii lotniczych kupić bilety na samolot Dali-Jinhong.
Obiad zjedliśmy w super knajpce MaMaFu’s i po obiedzie rozpoczęliśmy długaśny spacer po Kunmingu. Między innymi odwiedziliśmy świątynię Yuantong Si, która poprzedniego dnia była zamknięta i wróciliśmy do hotelu. Spacer był tak długi, że pod koniec miałem naprawdę dość. Właściwie nie korzystaliśmy z komunikacji miejskiej więc dotarcie do interesujących nas miejsc w mieście tak dużym jak Kunming potrafi dać się we znaki.
W hotelowej restauracji, przy akompaniamencie fortepianu i skrzypiec czekaliśmy na nasz autobus do Dali, który miał odjeżdżać o 21. Dzieciaki w tym czasie trochę posurfowały na necie.
Przed 21 wróciliśmy z naszą serwetką wartą 500Y do pani z mikrobiura podróży. Wyjeżdżamy ale zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że w Kunmingu trąbienie na pieszych oznacza „widzę, że idziesz po pasach i masz zielone światło ale się nie zatrzymam” :)
Transport do autobusu wyglądał jak przemyt ludzi:) Najpierw dwie taksówki wzięły nas w miejsce, w którym tłum chińczyków przekrzykiwał się chcąc nas zabrać do najróżniejszych miejscowości pożądanych przez turystów. Od razu gdy wszyscy wysiedliśmy z taksówki nasz przewodnik przegnał naganiaczy i poprowadził nas przez wielki, ciemny plac, wśród mnóstwa ładniejszych i brzydszych autobusów, do ślicznego sypialnego chińskiego mercedesa.
W środku autobusu są trzy rzędy piętrowych łóżek, jest aż jasno od pomarańczowej pościeli, siedzi pełny komplet ludzi i… śmierdzi brudnymi skarpetami. Śmierdzi dziesiątkami skarpet noszonych przez cały dzień, które wreszcie wydostały się ze wszelkiego rodzaju butów, trzewików i trampek ku uciesze i wygodzie ich właścicieli. Kierowcy jednak humor dopisuje i zagaduje do nas po chińsku.
Wesołek, nasz kierowca, pakując nasze plecaki do bagażnika, co chwila się na mnie zerkał. W pewnym momencie nie wytrzymał i patrząc na mnie pogłaskał się po głowie, złożył dłonie jak do modlitwy i kiwając się do przodu zamarł z pytającym uśmiechem.
Musze wyjaśnić, że dla własnej wygody, już od wielu lat golę głowę na bardzo krótkiego jeża. Ciekawa rzecz. W Polsce, z powodu łysej głowy, każdy brałby mnie za skinheada a w Chinach? Nasz chiński kierowca autobusu na migi pyta mnie czy jestem mnichem! Z uśmiechem pokręciłem głową wywołując eksplozję śmiechu kilku osób w pobliżu.
Dostałem górne łóżko – jako jedyny.
Koło drugiej w nocy autobus zatrzymał się na postój i wtedy, jedyny raz, mieliśmy okazję zwiedzać wucet bez kabin. A raczej z namiastkami kabin, bo takimi bez drzwi:) Powrót do śmierdzącego autobusu był naprawdę trudny…